za piec minut polnoc, 1 pazdziernika, rok 2007. Po raz pierwszy wyladowalismy na telawiwskim lotnisku. Jest dobre 27st.C i dam glowe, ze przynajmniej 70-cio procentowa wilgotnosc, po kilkunastu minutach docieramy do glownego wyjscia przy fontannie - wilgotnosc osiaga zapewne 95%, nas oblewa fala goraca i sciska Viki prowadzac do swego malenkiego samochodu, za ktory ciezko byloby dac 5 szekli i trudno uwierzyc ze to niewielkie, kilkunastoletnie zdezelowane autko moze miec klime!
Noce w Jerozolimie sa przyjemne, zazwyczaj wiatr i suche powietrze. Przy pierwszym sniadaniu dokazuje olbrzymich rozmiarow kocur o imieniu Kot, a na talerzu bialy ser, oliwki (czyli sniadaniowa izraelska klasyka) obok przynajmniej dwa-trzy dzemy, w tym jeden figowy. I chwile pozniej Viki oswiadcza, ze oczywiscie zapomniala, ze dzisiaj jest swieto (Sukkot), przeciez moglismy przyleciec pozniej, przez kolejne dni na uniwersytecie nic sie nie dzieje, wiec tym bardziej zrealizuje co planowala i wezmie nas na wycieczke do Miasta.
Zaczynamy od shuku czyli targu Mahane Yehuda - ba, co tutaj wiecej pisac, raj! A zaraz potem przed oczami staja biale mury Starej Jerozolimy, palmy daktylowe i brama Yaffo. Wdrapujemy sie na dach hostelu, gdzie stoji kilka prowizorycznych namiotow, a przed nami widok na wszystkie wazne jerozolimskei zabytki. Pierwszy raz poczulam sie jak Indiana Jones wchodzac do Bazyliki Grobu, przeciskamy sie tunelem do pamietajacej czasy swietej Heleny cysterny, pod nogami kamienie z czasow Heroda, a Victoria targuje sie o zegarek.
Zwykla mowic, ze "Jerozolima nie pozostawia nikogo obojetnym", i jest to bez dwoch zdan prawda, czesto sa to jednoczesnie uczucia umilowania i wscieklosci. Z roznych powodow, ale to nie jest blog ani o polityce ani o religii*.
I wreszcie Viki na widok tacy pelnej pomaranczowych slodkosci wykrzykuje (ostrzegajac, ze jesli ktos w Izraelu krzyczy, to nie znaczy ze jest agresywny:), ze "gdyby nie moje zdrowie to bylabym tutaj co drugi dzien!" To knafeh w cukierni Ja'far Sweets. Przy oknie pietrzy sie baklava, a nieco dalej olbrzymi talerz z "czyms" (tutaj zdjecie owego deseru wprost z Ja'far Sweetes) co musi byc potwornie slodki i niezmiernie pyszne, w koncu Viki nie krzyczy bez powodu! Knafeh to pierwszy smakolyk jaki zapamietalam z Jerozolimy...
Knafeh (arab. كنافة, wymawiane rowniez jako kenafeh) to arabski deser, czesto przedstawiany jako najbardziej tradycyjny palestynski deser rodem z miasta Nablus. Knafeh to deser skladajacy sie z dwoch warstw ciasta kadayif (cieniutkie niteczki z ciasta phyllo) przelozonego serem nabulsi, zapieczonego a nastepnie nasaczonego obficie syropem atar i na samym koncu posypanego pistacjami. Wersja jerozolimska deseru knafeh jest wsciekle pomaranczowa (z dodatkiem syntetycznych zapewne barwnikow), ale wersja z szafranem, choc mniej tradycyjna, jest o niebo lepsza!
Przepis na knafeh (ze wspomnien i wskazowek z Classic Palestinian Cuisine Christiane Nasser):
250g ciasta kadayif
50g masla
250g bialego sera typu mozarella**
2 lyzki pieknych zielonych pistacji
syrop atar:
250g cukru
1/2szkl wody
1 lyzka wody rozanej
duza szczypta szafranu
Ciasto kadayif zmielic porcjami w blenderze (tak by powstaly ok. 1cm dlugosci kawaleczki "wlosow"), wrzucic na patelnie, polac roztopionym maslem i dokladnie wymieszac. Na okraglej blasze o srednicy 24cm ulozyc ciasno polowe "ciasta", nastepnie pokrojony w plastry ser, przykryc pozostalym ciastem kadayif, docisnac. Piec 30 minut w temp. 175st.C. W miedzyczasie przygotowac syrop: cukier zalac woda i gotowac na srednim ogniu okolo 10 minut. Zdjac z ognia, dodac szafran namoczony w lyzce wody i wode rozana, nastepnie syrop ostudzic do temperatury pokojowej. Gorace upieczone ciasto polac ostudzonym syropem, posypac pistacjami. Slodki, palestynski, rozany.
* dodam, ze Victoria przedstawiala sie zazwyczaj w trzech zdaniach, czesto w nastepujacej kolejnosci: "naukowo zajmuje sie fizyka lodu, jestem w trzecim pokoleniu ateistka, walcze przeciwko okupacji Palestyny". W jej zylach plynela tylko zydowska krew.
** w wersji oryginalnej knafeh przygotowuje sie z sera nabulsi (niedostepny poza Palestyna), jednakze nawet palestynskie ksiazki kucharskie radza by w warunkach z dala od Terytoriow Palestynskich wykorzystac ser mozarella, co niniejszym rowniez polecam.
Noce w Jerozolimie sa przyjemne, zazwyczaj wiatr i suche powietrze. Przy pierwszym sniadaniu dokazuje olbrzymich rozmiarow kocur o imieniu Kot, a na talerzu bialy ser, oliwki (czyli sniadaniowa izraelska klasyka) obok przynajmniej dwa-trzy dzemy, w tym jeden figowy. I chwile pozniej Viki oswiadcza, ze oczywiscie zapomniala, ze dzisiaj jest swieto (Sukkot), przeciez moglismy przyleciec pozniej, przez kolejne dni na uniwersytecie nic sie nie dzieje, wiec tym bardziej zrealizuje co planowala i wezmie nas na wycieczke do Miasta.
Zaczynamy od shuku czyli targu Mahane Yehuda - ba, co tutaj wiecej pisac, raj! A zaraz potem przed oczami staja biale mury Starej Jerozolimy, palmy daktylowe i brama Yaffo. Wdrapujemy sie na dach hostelu, gdzie stoji kilka prowizorycznych namiotow, a przed nami widok na wszystkie wazne jerozolimskei zabytki. Pierwszy raz poczulam sie jak Indiana Jones wchodzac do Bazyliki Grobu, przeciskamy sie tunelem do pamietajacej czasy swietej Heleny cysterny, pod nogami kamienie z czasow Heroda, a Victoria targuje sie o zegarek.
Zwykla mowic, ze "Jerozolima nie pozostawia nikogo obojetnym", i jest to bez dwoch zdan prawda, czesto sa to jednoczesnie uczucia umilowania i wscieklosci. Z roznych powodow, ale to nie jest blog ani o polityce ani o religii*.
I wreszcie Viki na widok tacy pelnej pomaranczowych slodkosci wykrzykuje (ostrzegajac, ze jesli ktos w Izraelu krzyczy, to nie znaczy ze jest agresywny:), ze "gdyby nie moje zdrowie to bylabym tutaj co drugi dzien!" To knafeh w cukierni Ja'far Sweets. Przy oknie pietrzy sie baklava, a nieco dalej olbrzymi talerz z "czyms" (tutaj zdjecie owego deseru wprost z Ja'far Sweetes) co musi byc potwornie slodki i niezmiernie pyszne, w koncu Viki nie krzyczy bez powodu! Knafeh to pierwszy smakolyk jaki zapamietalam z Jerozolimy...
Knafeh (arab. كنافة, wymawiane rowniez jako kenafeh) to arabski deser, czesto przedstawiany jako najbardziej tradycyjny palestynski deser rodem z miasta Nablus. Knafeh to deser skladajacy sie z dwoch warstw ciasta kadayif (cieniutkie niteczki z ciasta phyllo) przelozonego serem nabulsi, zapieczonego a nastepnie nasaczonego obficie syropem atar i na samym koncu posypanego pistacjami. Wersja jerozolimska deseru knafeh jest wsciekle pomaranczowa (z dodatkiem syntetycznych zapewne barwnikow), ale wersja z szafranem, choc mniej tradycyjna, jest o niebo lepsza!
Przepis na knafeh (ze wspomnien i wskazowek z Classic Palestinian Cuisine Christiane Nasser):
250g ciasta kadayif
50g masla
250g bialego sera typu mozarella**
2 lyzki pieknych zielonych pistacji
syrop atar:
250g cukru
1/2szkl wody
1 lyzka wody rozanej
duza szczypta szafranu
Ciasto kadayif zmielic porcjami w blenderze (tak by powstaly ok. 1cm dlugosci kawaleczki "wlosow"), wrzucic na patelnie, polac roztopionym maslem i dokladnie wymieszac. Na okraglej blasze o srednicy 24cm ulozyc ciasno polowe "ciasta", nastepnie pokrojony w plastry ser, przykryc pozostalym ciastem kadayif, docisnac. Piec 30 minut w temp. 175st.C. W miedzyczasie przygotowac syrop: cukier zalac woda i gotowac na srednim ogniu okolo 10 minut. Zdjac z ognia, dodac szafran namoczony w lyzce wody i wode rozana, nastepnie syrop ostudzic do temperatury pokojowej. Gorace upieczone ciasto polac ostudzonym syropem, posypac pistacjami. Slodki, palestynski, rozany.
* dodam, ze Victoria przedstawiala sie zazwyczaj w trzech zdaniach, czesto w nastepujacej kolejnosci: "naukowo zajmuje sie fizyka lodu, jestem w trzecim pokoleniu ateistka, walcze przeciwko okupacji Palestyny". W jej zylach plynela tylko zydowska krew.
** w wersji oryginalnej knafeh przygotowuje sie z sera nabulsi (niedostepny poza Palestyna), jednakze nawet palestynskie ksiazki kucharskie radza by w warunkach z dala od Terytoriow Palestynskich wykorzystac ser mozarella, co niniejszym rowniez polecam.
26 comments:
Basiu po Twoim opisie byłam tam z Tobą, cudowne uczucie! A ciasto leży w zamrażalniku i czeka właśnie na ten przepis :)
Basiu,jakże chciałabym kiedyś ujrzeć Jerozolimę. Piszesz tak,że chęci nabieram na te wszystkie widoki i to pyszne jedzenie, o którym mówisz.
Knafeh musi być pyszne/pyszny. Wygląda znakomicie. Wielka dla mnie zagadka i zarazem ciekawość.
Uściski Kochana :*
Kocham Jerozolimę...
Takiego klimatu i tajemnicy nie ma żadne inne miasto na świecie.
Pojechałabym tam zaraz,teraz...
A najlepsze knafeh jadłam w Palestynie.
Twoje wygląda cudownie!
mogłoby się rzec-zwieńczone złotymi niteczkami słońca:)urzekło mnie i Twe słowa.
Basiu, a chyba właśnie dziś zaczęło się Sukkot? :)
Uwielbiam knafeh (które znam bardziej pod nazwą kunafa), to które jadałam było właśnie arcywściekle pomarańczowe, zastanawiałam się jak oni to robią, skoro w przepisach nic pomarańczowego nie występuje.. Mówisz barwniki? ech.. :)
Drugie zdjęcie perfekcyjne Basia! I perfekcyjne "kółeczko" z pistacji, mimo całej urody bliskowschodnich wypieków śmiem twierdzić że aż tak ładne jak ten Twój placek nie bywają :)
Ściskam :)))
aaaj! <3
pozdrawiam!
zielonakuchnia.blogspot.com
Basia, podróżowanie z Tobą jak...., no sama nie wiem jak..., ale przepyszne:) Czułam te palmy i to przeciskanie się...
A ciacho jadłam - słodkie jak nie wiem co, ale za każdym, kiedy mam okazję, sięgam po nie:)
Kamila, przyjemnei mi niezmiernie ze jestem w stanie slowami swymi zabrac w jakkas podroz, choc ta jest jakas przez duze "J", dla mnie piekna i mila :))
Majana, a ja Ci Madzia mowie, ze takiej wyprawy nie pozalujesz, J-ma nei pozostawia czlowieka chlodnym, a chlode danei to ponoc najwiekszy koszmar:))
Amber, my sie czuje rozumiemy bez slow i bez knafeh pewnie :)
Monika, dziekuje za cieple slowa i pochwaly!
monika, no jest, jest, my juz sobei od weekndu przypominamy "budkje" czyli inaczej sukki...
A knafeh i kolor - mysle, ze barwniki, gdzies wyczyttalam, wypytalam, no lae i bez barwnikow i bez szafranu nawet jest pysznosciowe :D Ale milo czytac pochwaly, ach rosne, rosne! :*
Zuza ;-) i ja pozdrawiam!
ewelajna, a do tej cysterny naprawde sie trzeba przeciskac i jakos tam zawsze sie czulam przestraszona... ale knafeh odpedza strachy, chyba moca cukru :))
ostatnio w reku mialam juz kadayif,ale zrezygnowalam,bo nie stwierdzilam,ze jestem za leniwa,zeby poszukac w necie przepisu na uzycie go,ale teraz juz nie musze szukac,bo znalazlam....musze zrobic i sprobowac....a Jerozolima????moze kiedys.....
Usciski :)
Zupełnie nie znałam, a wygląda przepysznie. I te niteczki z ciasta :)).
to ,,sianko" to będzie mi się śnic, kurcze nie da się go zrobić domowym sposobem? No u mnie tego nie ma i nie będzie :(
zaden z Twoich przepisow nie jest przypadkowy, lubie tu wchodzic bo zawsze zaskakujesz ;)
Basiu dokładnie od godziny 24:00 zaczęłam czytać Twój blog i nie mogę przestać. Chcę przeczytać wpis po wpisie tylko nie wiem czy zacząć od teraz i cofać się do początku czy na odwrót? :)
Twoje słowa płyną jak melodia. Poważnie! A moje uszy chcą jej słuchać :)
Właśnie mam knafeh w lodówce, czeka sobie spokojnie,aż się naprawi piekarnik:) Mam też ciasto do burka, będzie się działo:)
ps. ja kupiłam w sklepie arabskie.pl, online można zamówić:)
Gosia, a z kolei ja nadal jestem za leniwa by zrobic baklave z ciasta kadayif :)))
Evitaa, bo wydaje mi sie, ze ten deser nei jest szczegolnei znany, jesli juz cos slodkiego z kuchni arabskiej, to baklava... a przynajmniej jeszcze piec lat temu ja o knafeh nei slyszalam :D
margot, Alcia szepnij slowko nim bede jechala do PL na Swiata, to zabiore kadayifi i Ci podesle jesli tylko masz ochote :))
pasjonatka, dziekuje za dobre slowa, czasem nachodzi mnei jednak mysl, czy przypadkiem nei brakuje mi spontanicznosci... :)
eMajdak , rety Polcia to tak masz tu u mnei duzo do przeczytania... Moj ulubiony wpis to chyba ten o "makagigi" czyli potrzebei smakolykow: http://makagigi.blogspot.cz/2010/04/makagigi.html :)) polecam nieskromnie i :*
Atria C. no bedzie... fajne te arabskie smaki, choc w sumei polskie nei gorsze, choc inne :))
Basiu ale ten już czytałam :)
O jak mam zacząć od początku do końca czy na odwrót? :)
Polcia, nie mam pojecia :D ale chyba bym czytala od tylu...
A wiesz, ze ja teraz jestem na Twojej dyni na fineL? Piekne zdjecia! I zastanawia sie co to jest mlotkowany pieprz - dziz, czlowiek sie naparwde uczy cale zycie :))
gdyby nie Ty - nie przeczytałabym o tylu smakach..
Jadłam ten deser w libańskiej wersji - wyglądał tak samo, choć gospodyni z braku odpowiedniego sera, zrobiła go z mozzarelli. Pyszny był!
Jestem tu pierwszy raz i widzę, że mam dużo do poczytania na interesujące mnie tematy. Pozdrawiam :-)
Basia ty jesteś złota ,ale chyba to jest mrożone ?Zepsuje się.
Basia, Twoje opowieści są niezmiennie fascynujące!
buziaki
o tak, tak jak najbardziej mówię tak : )Uwielbiam wszystko co jest z tym ciastem :)
Basiu, a ja myślałam, że takie cuda mogą powstać jedynie w zakamarkach bliskowschodnich cukierni ;)
Parę dni temu w końcu zjadłam kadajif! Patrzyło na mnie zza lady na targu w Sarajewie. Wtedy się oparłam, bo nie wolno mi, bo obok leżał najpiekniejszy marcepan jaki widziałam, ale przypomniałam sobie te niesforne nitki z Twojego zdjęcia. No i uległam. Tłuściutkie, trochę chrupiące, nasączone słodkim syropem i z dodatkiem rodzynek. Zupełnie inne niż słodycze, do których się przywykło w środkowoeuropejskich szerokościach. Takie egzotyczne, trochę dziwne, ale idealne do bosnanskiej kafy. Bośnia to bajka inna niż Jerozolima, ale czasem coś na targu, za witryną, coś w powietrzu, nawoływaniu muezinów i zachowaniu ludzi przypominało mi o historiach które tutaj opisujesz. Pozdrawiam!
droga D., bardzo dziekuje za mile wiadomosci, alez jestem pewna ze kraje basenu Morza srodziemnego musza yc do siebei podobne :) Wiesz, nie dawniej niz wczoraj myslalam o Jerozolimie i hummusie na Starym Miescie, a dzis dzieki Tobei o slodyczach :) Pozdrawiam serdeczie i zycze Ci udanych wojazy!
Post a Comment