wycieczkę pod Turbacz zaczęliśmy bardzo wcześnie rano, drugim pociągiem jaki wyjeżdżał ze stacji kolejowej Gorlice-Zagórzany, tuż po szóstej rano. Wyprawa zapowiadała się niezmiernie ciekawie. Już po kilku kilometrach podróży zgubiła nas lokomotywa! Ku naszemu ogromnemu zdzwieniu, rozpędzona lokomotywa pruła w kierunku Stróż, a wagon w którym siedzieliśmy został na górce w Polnej, z tej dogodnej lokalizacji mogliśmy z radością podziwiać oddalającą się za zakrętem naszą siłę napędową. To były jeszcze czasy, gdy pociągi na małopolskich torach, pamiętających cesarza Franciszka Józefa, w ogóle jeździły* i do tego osiągały predkość powyżej 30 km/godzinę :-)
A gdy już przedarliśmy sie przez mgły przed Chabówką, wyruszyliśmy pieszo na Lubań, a następnego dnia na Turbacz przez Maciejową, pogoda dopisała niesamowicie. Była to prawie połowa października a temperatury sięgały 25-ciu stopni. Jednak wielu z naszej ostatniej klasowej wycieczki zapamietało nie tą gubiącą nas lokomotywę, nie piękne widoki, nie krzaki dzikiej róży obficie obsypane kogutkami, czy upałną pogodę, nie z tego przez lata smialiśmy się do rozpuku. Przez lata najczęsciej wspominaną klasową opowieścią była ta "jak poderwać Wieńczysława".
Bo do rozpuku śmialiśmy się z operacji, która rozpoczęła się parę tygodni wcześniej w Nowym Sączu i nosiła kryptonim "hiszpańska mucha" - otóż czego to absolwenci (po prawdzie absolwentki) mat-fizu porządnego galicyjskiego liceum, znanego powszechnie wszystkim jako Kromer, nie wymyślą. A więc wymyślą, że można pod pozorem zakupu butów na klasową wycieczkę jechać do sąsiedniego miasta (gdzie nikt ich nie znał) celem zakupu afrodyzjaków, następnie wtajemniczyć w plan 3/4 członków klasy, wysłać ofiarę po piwo do baru, a w tym czasie wlać za rogiem kawiarni krople do jego napoju i następnie "zaaplikować" je delikwentowi pod hasłem "założę sie, że szybciej ode mnie tej koli nie wypijesz". Efekt wedle przekazu zainteresowanej był wbrew oczekiwaniom znikomy, więc opowieść nie kończy sie formułą: i żyli razem długo i szczęśliwie.
Przepis na nalewkę na owocach dzikiej róży znam od Magdy P. (teraz już Z.), naszej ogólniakowej koleżanki. Nalewka jest wyjątkowa, o lekko suszonym smaku (ktory zależy od tego, czy owoce zbierane sa późno, czy sa dojrzałe, przesuszone), karminowa, lekko cierpka z, można by powiedzieć, wyczuwalną nutą kogutków, "kogutkami" bowiem nazywa się w Małopolsce owoce dzikiej róży.
A gdy już przedarliśmy sie przez mgły przed Chabówką, wyruszyliśmy pieszo na Lubań, a następnego dnia na Turbacz przez Maciejową, pogoda dopisała niesamowicie. Była to prawie połowa października a temperatury sięgały 25-ciu stopni. Jednak wielu z naszej ostatniej klasowej wycieczki zapamietało nie tą gubiącą nas lokomotywę, nie piękne widoki, nie krzaki dzikiej róży obficie obsypane kogutkami, czy upałną pogodę, nie z tego przez lata smialiśmy się do rozpuku. Przez lata najczęsciej wspominaną klasową opowieścią była ta "jak poderwać Wieńczysława".
Bo do rozpuku śmialiśmy się z operacji, która rozpoczęła się parę tygodni wcześniej w Nowym Sączu i nosiła kryptonim "hiszpańska mucha" - otóż czego to absolwenci (po prawdzie absolwentki) mat-fizu porządnego galicyjskiego liceum, znanego powszechnie wszystkim jako Kromer, nie wymyślą. A więc wymyślą, że można pod pozorem zakupu butów na klasową wycieczkę jechać do sąsiedniego miasta (gdzie nikt ich nie znał) celem zakupu afrodyzjaków, następnie wtajemniczyć w plan 3/4 członków klasy, wysłać ofiarę po piwo do baru, a w tym czasie wlać za rogiem kawiarni krople do jego napoju i następnie "zaaplikować" je delikwentowi pod hasłem "założę sie, że szybciej ode mnie tej koli nie wypijesz". Efekt wedle przekazu zainteresowanej był wbrew oczekiwaniom znikomy, więc opowieść nie kończy sie formułą: i żyli razem długo i szczęśliwie.
Przepis na nalewkę na owocach dzikiej róży znam od Magdy P. (teraz już Z.), naszej ogólniakowej koleżanki. Nalewka jest wyjątkowa, o lekko suszonym smaku (ktory zależy od tego, czy owoce zbierane sa późno, czy sa dojrzałe, przesuszone), karminowa, lekko cierpka z, można by powiedzieć, wyczuwalną nutą kogutków, "kogutkami" bowiem nazywa się w Małopolsce owoce dzikiej róży.
Przepis na nalewkę na owocach dzikiej róży (pomysł od Magdy):
1/2 kg owoców dzikej róży (najlepiej przemrożonych)
1l wódki
100ml spirytusu
1/2kg miodu
Owoce dzikiej róży wrzucam do 3-litrowego szklanego słoja i zalewam wódką wymieszaną ze spirytusem. Po 14 dniach zlewam całą ciecz znad owoców (tzw. nalew alkoholowy), a pozostałe owoce róży zalewam miodem. Od tego momentu potrząsam butlą 1-2 razy dziennie, aż do rozpuszczenia się miodu (~7 dni). Gdy miód się rozpuści, zlewam syrop (przez poczwórnie zlożoną gazę) i łączę z uzyskanym wczesniej nalewem alkoholowym. Nalewkę wlewam do dużej butli, odstawiam na pól roku w ciemne miejsce (przed konsumpcją zlewam nalewkę znad osadu do mniejszych butelek). Jesienna, karminowa.
* połączenia kolejowe na odcinku Jasło - Stroże (lina kolejowa 108) zostały znacznie ograniczone na początku XXI wieku, a w roku 2010 całkowicie zlikwidowane.